Zapłaciłem 420 zł w restauracji i zdębiałem


Nie planowałem wielkiej kulinarnej wyprawy. Po prostu przyjechałem do ciotki Krysi do Stalowej Woli. Miało być spokojnie – kawka, sernik, trochę obgadywania reszty rodziny i klasyczne „a czemu ty jeszcze nie masz dzieci?”. No ale wiadomo jak to jest, jak ciotka mówi: „To zamów sobie coś z miasta, bo nie zdążyłam nic ugotować” – i nagle zostajesz rzucony na głęboką wodę lokalnej gastronomii. Otworzyłem Google, wpisałem „gdzie dobrze zjeść w Stalowej Woli” i kliknąłem pierwszą knajpę, która miała więcej niż 4 gwiazdki i nie wyglądała jak zdjęcie zrobione kalkulatorem. Ot, klasyczny turystyczny ruch. I to był mój pierwszy błąd.
W Warszawie jestem przyzwyczajony do wszystkiego: fusion kuchni koreańskiej z meksykańską, burgerów z foie gras i ramenów z homarem w złocie. Ale wiecie co robię, zanim gdziekolwiek pójdę? Sprawdzam opinie, TikToka, Instagram, i wchodzę na ślinkacieknie.pl – mój gastro kompas, który nie raz uratował mnie przed jedzeniem, po którym człowiek zastanawia się, czy warto było żyć. Gdybym wtedy w Stalowej sięgnął po Ślinkę, nie byłoby tej historii. Ale ja się spieszyłem, głodny byłem, no i ciotka marudziła, że „tylko wybierz coś bez dziwactw”. No to wybrałem.
„Specjalność szefa” i rachunek, który wywołał mini zawał
Menu było eleganckie, kelnerka uśmiechnięta, wszystko pachniało obiecująco. Zamówiłem „specjalność szefa”, bo w końcu skoro się reklamują tym na pierwszej stronie menu, to chyba wiedzą, co robią. Do tego jakaś przystawka z krewetkami i wino, które – jak się potem okazało – było bardziej z Lidla niż z Bordeaux, ale nie czepiam się. Wszystko smakowało... okej. Nie wybitnie. Nie tragicznie. Takie „można zjeść, ale nie wraca się myślami po nocach”. I już miałem zapomnieć o całym doświadczeniu, aż tu nagle dostałem rachunek: 420 zł.
Nie, nie dla dwóch osób. Nie, nie z napiwkiem 25%. 420 zł za jeden posiłek w Stalowej Woli, gdzie za tyle to można by wyżywić pół osiedla przez weekend. Patrzę na kelnerkę, ona na mnie z uśmiechem jakby właśnie wręczyła mi bilety na Bali. A ja tam stoję, z tą kartą w ręku, przerażony, że może mi zablokuje limit. Zapłaciłem, oczywiście. Bez awantur, bez robienia scen. Ale wychodząc, czułem się jakbym właśnie został okradziony przez osobę w białej koszuli i fartuszku.
Ciotka się śmieje, ja płaczę
Wróciłem do ciotki, a ona już siedzi z herbatą, rozbawiona, bo podobno jej sąsiadka Hanka też raz tam była i mówiła: „Tam to tylko celebryci jadają, bo normalni ludzie wiedzą, że to ściema”. No dzięki, ciociu. Trochę późno z tą wiedzą. I wiecie co? Zrobiliśmy sobie później kolację w domu – jajka w majonezie, ogórki kiszone i pajda chleba z masłem. I smakowało lepiej niż te krewetki za 80 zł. Może to sentyment, może to trauma, ale wiem jedno – następnym razem nie ruszam się bez wsparcia zaufanych źródeł. A dla wszystkich innych, którzy są w trasie, w nieznanym mieście, i nie chcą zbankrutować przez „lokalne delicje” – slinkacieknie.pl to Twój przyjaciel. Tam nie ma ściemy, tam są tylko gastro sztosy, których nie musisz spłacać przez miesiąc.
Morał? Rachunek z życia
Ta historia nauczyła mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze – nigdy nie ufaj restauracjom z modnymi nazwami i „autorską kuchnią” bez sprawdzenia recenzji. Po drugie – nie zakładaj, że mniejsze miasto = mniejszy rachunek. Bo są miejsca, gdzie za kebaba płacisz 12 zł i dostajesz niebo w gębie, a są takie, gdzie płacisz 4 stówki i zostaje ci tylko trauma i paragon do oprawienia w ramkę. Ślinka Cieknie to nie tylko strona z żarciem – to antymina gastronomiczna. A ja teraz już wiem, że jak mnie głód złapie gdzieś poza domem – to klikam, sprawdzam, i dopiero jem.
Komentarze